czwartek, 10 października 2013

WOJNA NA HAŁAS, CZYLI JAK ZEPSULI NAM MUZYKĘ

Od dwóch dekad fachowcy pracują nad coraz lepszym dźwiękiem. Z coraz gorszym skutkiem: ogłuszyli nas, zmęczyli muzyką, zniszczyli przyjemność słuchania radia i wielu płyt, w tym nowego albumu Metalliki

Reklamy w telewizji są zbyt głośne? Każdy to wie. Tylko nie każdy wie dlaczego. Na przykład rzecznik praw obywatelskich nie wiedział – po wielu listach oburzonych widzów interweniował. Sześć lat temu i ponownie dwa lata temu. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji kazała nadawcom to sprawdzić, a jej ówczesna szefowa Elżbieta Kruk uznała, że sprawa „nie jest do końca śmieszna”. Pewnie, że nie jest. Kilku urzędników państwowych zderzyło się bowiem – nie zdając sobie z tego sprawy – z tak zwaną loudness war, czyli wojną na hałas. Zjawiskiem, które męczy nam słuch i niszczy muzykę.

Kompresja: nowa obsesja

Z formalnego punktu widzenia reklamy nie są za głośne. W cywilizowanym świecie obowiązują w końcu standardy emisji, a nadawcy – co udowodniła TVP, dokonując odpowiednich pomiarów w odpowiedzi na list KRRiT – starają się ich przestrzegać. Nie zwiększają mierzonego w decybelach natężenia dźwięku (to właśnie regulujemy, kręcąc gałką głośności). Są jednak inne metody na to, by dźwięk był subiektywnie odczuwalny jako dużo głośniejszy. Znacznie bardziej wyrafinowane niż kręcenie gałką. Nazywa się je kompresją dynamiki*.
To najbardziej magiczna – i najważniejsza – technika współczesnego studia nagraniowego. Pomaga sprawić, by cichsze dźwięki w nagraniu wydawały się głośniejsze, a głośne pozostały bez zmian. Daje to efekt mocy, bliskości, żywości, ale spłaszcza dynamikę (mierzoną jako różnica między najcichszym i najgłośniejszym momentem nagrania). Powoduje, że siedząc w klubie, usłyszymy wszystkie zwrotki i refreny, i solówki mimo gwaru rozmów, ale zarazem sprawia, że refreny i zwrotki brzmią tak samo głośno – co w jednych okolicznościach pomaga, w innych staje się denerwujące.
Im więcej kompresji, tym mniej pożytków i więcej strat. Pal licho reklamy, w których szept słychać tak samo głośno jak krzyk. Gorzej z muzyką. Ta miała być przecież źródłem przyjemności.

Głośno, coraz głośniej
Najprościej zrobić doświadczenie i wziąć z półki z płytami ulubione nagranie wyprodukowane w latach 80. Może być na przykład dynamiczna, rockowa płyta U2 „War” – szczególnie jeśli ktoś, jak ja, pamięta ten powalający efekt słuchania jej jako jednej z pierwszych płyt kompaktowych na rynku. Na początek proszę posłuchać wersji z roku 1983 i ustawić tak głośno, jak się da – ale bez dręczenia sąsiadów. Potem – utworów znanych z  „War”, ale wydanych w zestawie „The Best of 1980–1990” w roku 1998 albo nowej wersji „War” z roku 2008. Tylko proszę nie ruszać gałki głośności. Czyżby było głośniej niż przed chwilą? Zaraz, czy to nie sąsiedzi stukają w ścianę?
Właśnie przetestowali państwo na sobie efekty loudness war.

Tu pora na małą dygresję dotyczącą płyty kompaktowej. Doskonale nadaje się jako podkładka pod kubek z kawą, ale ma również kilka ograniczeń. Na przykład tę, że dynamikę nagrania zapisać można na niej w skończonej liczbie stanów. Absolutna cisza to 0, maksymalna wartość (z uwagi na zastosowaną 16-bitową technikę zapisu) wynosi 32 767. To najwyższa amplituda fali dźwiękowej, jaką możemy zapisać na CD. Kiedy realizowano pierwsze płyty w latach 80., bardzo ostrożnie pod-chodzono do tego maksymalnego poziomu – nagrywano tak, by najgłośniejszy dźwięk na płycie nie zbliżał się za bardzo do niego, ba, czasem zadowalano się poziomem o połowę niższym. Dlatego jeśli przy takich samych ustawieniach wzmacniacza posłuchamy starego i nowego U2, różnica między nimi będzie sięgała kilku decybeli**. Dziś trudno znaleźć nową płytę pop, na której poziom nie był dociągnięty do górnej granicy skali. A większość popularnych płyt operuje tylko w górnej strefie tej skali cały czas.

Dlaczego prosiłem o to, żeby „War” słuchać głośno? Bo gdyby słuchać cicho albo włączyć odkurzacz w pokoju obok, ewentualnie dyskutować z sąsiadem, który wszedł z awanturą, nie zauważylibyśmy różnicy. A jeśli już, to stwierdzilibyśmy, że nowsza wersja brzmi po prostu lepiej. Jest tak dlatego, że kompresja to wynalazek pozwalający na odbiór muzyki w nieprzyjaznym środowisku. Realizatorzy nagrań zostali bowiem pouczeni przez wydawców, że ich dzieło trafia w większości do ludzi:
a. korzystających ze słuchawek (szczególnie tych tańszych, nieizolujących od otoczenia) w środkach komunikacji masowej, gdzie poziom hałasu sięga 90 decybeli, więc muszą słuchać muzyki głośniej, w dodatku w tej różnicy między poziomem tła i muzyki chcieliby zmieścić wszystkie niuanse dynamiczne;
b. siedzących w pracy i pośród stukotu klawiatur i szumu rozmów (na poziomie przynajmniej 60 de-cybeli) próbujących się dosłuchać szczegółów w muzyce puszczanej z laptopa;
c. jadących samochodem, którzy wprawdzie zainwestowali w system audio, ale zapomnieli, że nie da się wyeliminować części najmocniej utrudniającej odbiór muzyki, czyli silnika;
d. słuchających w różnych sytuacjach radia, gdzie muzyka poddawana jest dodatkowej kompresji ze względów technicznych, albo puszczających sobie składanki, na których producent poddał ponownej kompresji znane szlagiery, chcąc, by brzmiały dobrze słuchane jeden po drugim.
Oczywiście, jest też grupa „e” – ci ślęczący w ciszy przed sprzętem audio za kilka tysięcy złotych i oczekujący dobrego brzmienia. Audiofile. Niestety, ponieważ a+b+c+d > e, nikt o nich nie myśli.
Zresztą trzeba oddać honor realizatorom – odświeżone technicznie nagrania U2 zawsze będą budziły podniecenie, bo te oryginalne traciły w starciu z nowymi rockowymi zespołami. Podobnie odświeżone Led Zeppelin na płycie „Mothership”, którą oprotestowali audiofile. Albo odrestaurowany Presley na  „30 #1 Hits”. – Można tej płyty słuchać w samochodzie i będzie konkurencyjna wobec nowych nagrań Foo Fighters – mówił magazynowi „Rolling Stone” inżynier dźwięku David Bendeth.
I tu jest pies pogrzebany: jeśli nie skompresujecie wystarczająco mocno muzyki, nikt jej nie zauważy. A że średni poziom podnosi się z roku na rok, nie macie wyjścia – musicie przystąpić do wojny.

32 tysiące stanów
Wojna zaczęła się w połowie lat 90. Do studiów nagraniowych na dobre weszła technologia cyfrowa pozwalająca na bardzo precyzyjne manipulowanie kompresją. Podglądane w komputerowych pro-gramach wykresy sygnału muzycznego puchły i puchły, tworząc coraz bardziej równomierny kształt nazywany przez anglosasów brick („cegła”), przez Polaków – „rurą” albo „klockiem”.

Symbolem jest płyta Oasis „(What’s The Story) Morning Glory” – rockowy album prezentujący nowe brytyjskie brzmienie. Ale tak naprawdę nie byłoby zjawiska, gdyby nie płyty z hip-hopem i taneczną muzyką elektroniczną. Dla tych modnych gatunków głośność liczy się bardziej od dynamiki. Cała reszta rynku muzyki rozrywkowej szybko to podchwyciła i na efekty nie trzeba było długo czekać.
Dekadę temu wydanie płyty „Californication” grupy Red Hot Chili Peppers zaowocowało petycją ze strony słuchaczy, którzy prosili o wznowienie albumu w innej obróbce dźwięku. To dostępne miało nie tylko wyśrubowany poziom głośności i wysoką kompresję sygnału, ale jeszcze jedno – zakłócenia. Bo jeśli kompresujemy w nieskończoność, amplituda sygnału może przekroczyć bezwzględną wartość 32 767, a na płycie usłyszymy efekt zwany clipping – rodzaj cyfrowego zniekształcenia sygnału. Tym bardziej uciążliwy, im lepszym sprzętem dysponujemy.

Podobne kontrowersje dotyczyły innych znanych płyt z ostatnich lat, między innymi takich wykonawców, jak Arctic Monkeys czy Christina Aguilera. A prawdziwy skandal wywołała najnowsza płyta Metalliki „Death Magnetic”. Dźwięki, przy których sygnał zyskuje największy poziom, przede wszystkim partie perkusji, zostały tu zniekształcone. Co ciekawe, fani odkryli, że w grze wideo „Guitar Hero III” (zabawa w wirtualnego gitarzystę), w której można ściągnąć sobie fragmenty nowej płyty Metalliki, brzmią one dużo lepiej – użyto innej wersji ostatecznej i słychać szczegóły, które zniknęły na CD!

Clipping to nie koniec zła związanego z nowymi technikami nagraniowymi. Nadużywana kompresja zabija szczegółowość, powoduje zlewanie się poszczególnych partii. Studyjny efekt Autotune (jeśli ktoś nie pamięta jego efektów, odsyłamy do nagrania „Believe” Cher) od lat pozwala realizatorom coraz skuteczniej zniwelować nierówności partii wokalnych. Można też bez większego trudu elimino-wać drobne błędy rytmiczne w partiach perkusji czy basu. Problem pojawia się wtedy, gdy „dostraja” się wokalistów, którzy wcale nie fałszują, i poprawia perkusistów, którzy grają równo, odbierając im pierwiastek ludzki.

Będzie jeszcze gorzej

– Kiedy Beatlesi lub Stonesi śpiewali trochę za wysoko lub za nisko, nikt nie lamentował. W końcu chodziło o muzykę rockową. Teraz, kiedy ktoś nie stroi idealnie, realizatorzy uznają to za błąd i retuszują – komentuje Ted Jensen, fachowiec od masteringu. Notabene ten sam, który pracował nad ostatnią Metallicą i jest oskarżany przez fanów o jej zniszczenie (podobno bronił się, twierdząc, że sam dostał do obróbki „rurę” i nic nie mógł naprawić).
Moment wyjścia gotowego materiału ze studiów nagraniowych to nie koniec psucia. To, czego nie uda się schować dzięki kompresji, ukryje przed słuchaczem kodowanie muzyki do najpopularniejszego dziś formatu mp3, którego idea polega na tym, by z megabajtów informacji usunąć te, które algorytm uzna za niepotrzebne – bo niesłyszalne – dla uśrednionego odbiorcy na jego uśrednionym sprzęcie. Przy okazji usuwa się elementy decydujące o głębi planów muzycznych (przy kodowaniu do mp3 cierpią echa i pogłosy) i szczegóły wpływające na barwę dźwięku.
Owszem, nagranie w mp3 w bezpośrednim porównaniu z utworem z CD może wydać się lepsze – jeszcze bliższe i żywsze. Gorzej, gdy przyjdzie nam wysłuchać 10 plików mp3 ciurkiem. Zabrzmią monotonnie. Peter Mew – inżynier dźwięku ze studiów Abbey Road – ostrzega, że od takich nagrań można dostać mdłości. – Ludzki mózg nie jest przygotowany do odbioru ciągłego brzęczenia – mówi.
Problem tkwi w nas. Możemy iść przez miasto, złorzecząc, z nową Metallicą w słuchawkach. Albo odmówić słuchania muzyki byle gdzie i byle jak. Słuchać mniej, za to dokładniej, wycinając w pień wszystko to, co i tak niegodne uwagi. Taka prywatna forma kompresji.